Widziałam wczoraj chłopczyka. Kroczył przed siebie popychając małą spacerówkę. Miał na oko pięć lat i kroczył tak, nie szedł, tylko kroczył zdecydowany. Minęłam go obracając się w tył. W wózku miał lalkę. Chłopczyk. Kroczył. Z lalką. I patrzył w prawo, bo po prawej stronie ciągnęła się balustrada mostu. Pod mostem były tory, może nawet kilkanaście biegnących obok siebie, tu i tam przecinających się linii. Były tam też pociągi, czerwone pociągi, które idealnie się mijały.
Znów obróciłam się za siebie. Chłopczyk kroczył z lalką, ale tak naprawdę co kilka kroków podskakiwał, aby uchwycić wzrokiem ten kolejowy krajobraz. Piękny to był krajobraz. Nie dziwię się, że zaciekawił chłopczyka. Na końcu balustrady znajdowała się stacja dla rowerów. Znów obróciłam się za siebie. Chłopczyk zatrzymał się na chwilę, przyglądając się z otwartą buzią jednemu z dwukołowych pojazdów. Trwało to może minutę, może dwie. Trudno mi stwierdzić i chłopczykowi też by było trudno. Przecież nie miał zegarka.
Idąc dalej minęłam mężczyznę i dwie dziewczynki. Jedna, na oko pięcioletnia, też miała ze sobą spacerówkę z lalką. Druga musiała być o kilka lat od niej starsza. W każdym razie wyższa i bez spacerówki. Ten mężczyzna był zapewne tatą chłopczyka, a dziewczynki jego siostrami. Czekali na niego spokojnie, a chłopczyk kroczył do nich zdecydowany, tu i teraz, pewny siebie i tego, że poczekają.
Obróciłam się po raz ostatni na chłopczyka, chłonąc ten widok.
Myślę, że to było szczęście.
Zdjęcie: siostrzeniec sprzed lat